Pierwszy dzień upłynął na pakowaniu dobytku na łajbę, jej oporządzaniu i co
najważniejsze, ochrzczeniu jakże historycznym imieniem "Pobudka". W końcu
w drobnym deszczu opuściliśmy Fiord Nelsona i rozpoczęliśmy degustację
piw zgromadzonych w naszych przepaścistych bakistach. Dane nam też było
zobaczyć i uwiecznić podwójną tęczę. Po krótkim czasie (bo już zmrok
zapadał, a nigdzie drogi ni kurhanu) zawinęliśmy do przystani w Polańczyku,
gdzie stacjonowała reszta armady i gdzie po sąsiedzku zobaczyliśmy między
innymi zafoliowanego jeszcze po zimie trimarana, w niektórych kręgach
podającego się za "Demona". Wieczór upłynął spokojnie i bez ekscesów, choć
oczywiście zadaliśmy szyku naszym grillem za 14.95 zł.
Pierwszy poranek rejsu. Sotcheva krytycznie ocenia swoją poranno-żeglarską
fryzurę.
Dzięki temu następnego dnia wcześnie wstaliśmy i po czynnościach porannych
udało się nam w końcu odbić. Tego dnia dane nam było korzystać z promieni
słonecznych i był to jeszcze ten dzień, którego wszyscy chętnie wystawiali
ciała na słońce, skąpiąc kremu, żeby się aby opalić. Kierowaliśmy się do
lepiej znanej nam, Teleśnicko-Chrewtowej odnogi Soliny, gdzie w końcu armada
wybrała na miejsce noclegu Zatokę Brosa. Ku mojej radości, niezwyciężona
załoga Pobudki stwierdziła, że nie ma jeszcze dosyć żeglowania, więc
krążyliśmy u wylotu zatoki, korzystając z ostatnich "porywów" wiatru. Kiedy
skończyły nam się szanty, a "Morze, moje morze" zostało zapętlone po
trzykroć, dobiliśmy do brzegu - na żaglach, a jakże. Tym razem wzbudziliśmy
sensację posiadaniem i mistrzowskim stosowaniem kotwicy.
Porównanie techniki żeglowania na naszej Pobudce i innych łodziach armady.
My do żeglowania używaliśmy żagli, inni jak widać z upodobaniem pagajują.
Ten wieczór nie mógł już skończyć się tak spokojnie jak poprzedniego dnia. W ruch poszły kiełbaski, puszki, butelki, a w końcu i telefony komórkowe. Kroniki nie odnotowały niestety, kto tego roku został "prezesem", ale mogę zapewnić, że nasza załoga wystawiła niejednego kandydata. Celnym podsumowaniem tego wieczoru wydaje mi się PIerwsza zwrotka "Wracamy z morza":
Lord Nelson dobrze poznał choroby morskiej smak.
Wymyślił na nią sposób, jego sekret zdradzę wam:
Choremu żeglarzowi zawsze pomoc trzeba nieść,
Więc jeśli jesteś chory, to usiądź w cieniu drzew.
Następnego ranka czekało nas trochę więcej pracy (poszukiwanie zapodzianych
na imprezie części garderoby, przePIerki tych, którym nie dane było się
zagubić, fotografowanie jajek), więc wypłynięcie do najwcześniejszych nie
należało. Pozostałe załogi zapragnęły zapełnić swych bakist mrok płynnymi
frakcjami imprezogennymi, więc zapostulowały kierowanie się w kierunku
Soliny. Podążyliśmy więc ich śladem na Centralniak. Dominika (posiadaczka
najmocniejszej głowy w naszej załodze) skarżyła się na ból głowy - od
słońca. Po chwili radosnego pędzenia fordewindem, nadeszła konieczność
żmudnego wyspindrywania się z powrotem co czyniliśmy już do wieczora.
Młoda podaje garść śpiewnika, w stanie w jakim jest on po pierwszej
imprezie. Mina Rocha ma wyrażać "I co to ma być?".
Na skutek nieporozumienia (a może porozumienia), straciliśmy z pozostałymi
załogami kontakt wzrokowy i komórkowy. Zdani więc na własne siły, łaPIąc w
żagle światło Księżyca, wybraliśmy na miejsce noclegu Wyspę Energetyka
(czyli Mikruta) - tam, gdzie spędziliśmy ostatnią noc PIerwszego OTZ-eta. Po
sklarowaniu żagli przy świetle latarki wciągniętej na maszt fałem foka
i obudzeniu Sigmy (usnęła biedaczka w oczekiwaniu na dobicie do brzegu),
uruchomiliśmy grilla na brzegu. Ja wybrałem się z workami śmieci na
poszukiwanie śmietników, ze znalezieniem których nie powinno być problemów,
z tego co pamiętałem infrastrukturę wyspy Mikruta. Ze zdziwieniem
stwierdziłem jednak, że w ciągu tych dwóch lat, miejsce dość gruntownie
zmieniło wygląd - chyba nawet droga została poprowadzona w innym miejscu.
Doszedłem do wniosku, że albo wylądowaliśmy w innym miejscu wyspy, albo
rzeczywiście w ciągu tych dwóch lat przeszła ona ogromne przemiany (w tym
własnościowe).
Przy świetle dziennym ponownie wybrałem się na zbadanie wyspy. Im dalej kierowałem się ku jej końcu, tym bardziej byłem zaskoczony rozmiarem przemian i przygnębiony wszędobylskimi tabliczkami "Teren prywatny, wstęp wzbroniony". Gdy doszedłem do końca "wyspy" przypomniałem sobie, że w tym miejscu była przystań i jej zlikwidowanie byłoby chyba lekką przesadą. Rozejrzałem się i rzeczoną przystań zobaczyłem "o pół mili stąd", na sąsiednim cyplu. Byliśmy bowiem nie na wysPIe, lecz na półwysPIe i nie Energetyka, a Werlas. Po powrocie na łajbę, wynik moich dociekań obwieściłem załodze słowami drugiej zwrotki "Wracamy z morza":
Kolumb udowodnić chciał, że Ziemia kulą jest.
Żeglował więc na zachód, aż ocean skończył się.
Pomyślał, że jest w Indiach, wyszło z tego USA.
Problemy z nawigacją ma wielu do dziś dnia.
Pomimo dodatkowych zabiegów toaletowych, to właśnie tego ranka udało nam się
wypłynąć najwcześniej, bo chyba nawet przed południem. Mieliśmy już ustalony
plan - wbić się w cienki jak kiszka fiord Teleśnicy i zjeść na kolację
naleśniki - teleśniki. Dążyliśmy do realizacji tego planu z pełną
determinacją, a czasu starczyło nam jeszcze na dopłynięcie do Suchego Drzewa
i przepłynięcie pod jego gałęziami (Karina mieści się idealnie -
sprawdzone). Tego dnia załoganci narzekali już na nadmiar słońca i zakrywali
tRochę (plecy i ramiona) lub Dominikującą większość ciała. Fiord Teleśnicy
okazał się dla nas łaskawy - weszliśmy do niego z impetem fordewindu. Plan
zacumowania w tradycyjnym miejscu legł w gruzach 10 metrów od brzegu - nie
doceniliśmy zanurzenia naszej balastowej Pobudki. Zmodyfikowaliśmy więc
plan i przybiliśmy do pływających, kiwających i telePIących się pomostów. Po
przyrządzeniu i zjedzeniu teleśników, wybraliśmy się na spacer, pełen wrażeń
polegających na konieczności wypatrywania i omijania na czas żab, pojedynczo
lub parami rzucających się "pod koła". Dylemat rozległości szkód
wyrządzonych żabie porządnym kopniakiem rozpatrzyliśmy jednak tylko czysto
teoretycznie (major, z którym miałem zajęcia z BiEUR-u, powiedziałby:
tieoretycznie). "Żaby, ach te żaby" - zaintonował Rochu, "człek by je
łyżkami jadł" - dorzuciłem... Po dotarciu na krzyżówkę, zajęliśmy się
problemami aktualnie nurtującymi astronomię i kosmologię - nie obyło się bez
odwołań do "Autostopem przez Galaktykę". Po szcześliwym (dla żab) powrocie
na pokład, rozpoczęliśmy wieczorek oficerski, na którym każdy dowiedział się
od Dominiki czegoś ciekawego o sobie, a Misiek, czwarty pasażer Pobudki,
trzeci oficer, godny naśladowca Marvina - paranoidalnego androida, dokonał
akrobatycznego majstersztyku - uzewnętrzniając swą najczystszej formy
depresję.
Wieczorek oficerski. Wprawne oko dostrzeże nawet Miśka - szarą eminencję
tego wieczoru.
Następnego ranka nierozważnie podjąłem się prostego z pozoru zadania:
zakupów w pobliskim sklePIe, który wytroPIliśmy podczas wieczornego spaceru.
Niestety okazało się, że sklep jest tylko atrapą, to znaczy nie tylko nie
jest otwarty, ale nawet nie wiadomo kiedy bywa (będzie?). Podjąłem więc
bohaterską (wszystko dla swojej załogi!) decyzję i wybrałem się do
najbliższego czynnego sklepu, do którego szło się do tej krzyżówki, do której
doszliśmy wieczorem i jeszcze drugie tyle. Niestety nie udało się zakuPIć
najważniejszej pozycji - kremu do opalania "z jak najsilniejszym filtrem".
Po moim tryumfalnym powrocie zasiedliśmy do śniadania, które urozmaicili nam
organizatorzy punktu kontrolnego posadowionego na brzegu (jakieś zawody na
orientację, czy co?). Wpadł im bowiem do wody parasol (przeciwsłoneczny, z
najsilniejszym filtrem) i radośnie odpływał w kierunku pełnego morza, gnany
sprzyjającym wiatrem. W pościg rzuciło się dwóch chłopaków, w tym jeden
w stringach, co Rochowi odbierało apetyt, a Sotchevę wyraźnie intrygowało
(żałowała biedaczka, że jeszcze nie założyła sobie soczewek). Chłopacy
(ci stuprocentowi mężczyźni) wynegocjowali zwrot parasola od wędkarza w
łódeczce, który podjął go z wody. Po śniadaniu zażyliśmy teraPIi
kriogenicznej polegającej na kąPIeli w wodach Soliny.
Podczas odbijania od
brzegu, wyjaśnił się cel ustawiania punktu kontrolnego - zawodnicy nie
nadbiegli jednak od strony brzegu, lecz przypłynęli kajakami. Kajaki
towarzyszyły nam podczas wychodzenia z Teleśnicy i już do końca dnia. Pętały
się wszędzie - jak żaby i wpędzały nas w kompleksy, permanentnie nas
wyprzedzając. Pomimo tego, podążaliśmy ich szlakiem i wpływaliśmy do
wszystkich kolejnych fiordów w poszukiwaniu slipu, przy którym rok wcześniej
(jeszcze ze Staszkiem, którego Sigma nie zna) robiliśmy naleśniki i
pływaliśmy (to znaczy dziewczyny robiły, a ja z Pawłem pływaliśmy).
Spuszczona na chwilę z oka Młoda dokonała spustoszenia w bakiście i znacznie
uszczupliła nasze zapasy wody PIwnej - wyPIła bowiem 2.5 Warki, a pół
wylała do kokPItu. Sam nie wiem, co gorsze, bo drugie negatywnie wpłynęło na
klar na pokładzie, a PIerwsze na jakość sterowania. W końcu jednak alkohol
zmógł najmocniejszą z Pobudkowych głów i na parę godzin mieliśmy z Rochem
spokój. Wykorzystaliśmy ten czas na podążanie w głąb fiordu, w kierunku
źródeł Sanu. Widząc z mapy, że są to okolice mogące śmiało uchodzić za
matecznik "Księcia Bieszczad" (pełne mielizn, innymi słowy), bacznie
wypatrywałem ich z dziobu. Zapomniałem, nieszczęsny, że to nie Mamry, na
których jeśli nie widać dna, to jest ono głębiej niż 4 metry i w pewnym
momencie ze zdziwieniem stwierdziłem, że pomimo żagli wypełnionych
bajdewindem, stoimy w miejscu. Trochę inaczej wyobrażałem sobie wejście na
mieliznę, to znaczy myślałem, że jest to wyczuwalne wbicie się w dno, a nie
łatwe do przeoczenia, łagodne zatrzymanie się. Tak czy inaczej, ponieważ
zrealizowaliśmy swój plan polegający na dotarciu do Sanu, jak daleko będzie
to możliwe, sprawnie (podkreslam: sprawnie) zeszliśmy z mielizny
i zawróciliśmy. Nasze przygody parafrazuje trzecia zwrotka naszej flagowej
szanty:
Nie każdy mógł, jak Drake, tysiące przebyć mil.
Grenville'a dumny okręt w zatoce na dnie tkwi.
Tak wielu marynarzy zabrała morska toń,
Więc lepiej się zastanów, nim znów popełnisz błąd.
Jak zwykle pod wieczór, nagle ktoś wyłączył wentylator z wiatrem i ostatnie 200 metrów płynęliśmy przez godzinę, posiłkując się ruchami powietrza powodowanymi przez wędkarzy zarzucających swe wędki. Minęliśmy posterunek WOPR czekający na środku jeziora na ostatnią załogę zawodów kajakarskich. W końcu wychynęli zza cypla i jak to kajaki - wyprzedzili nas. Skoro skończyło się towarzystwo kajaków, to uznaliśmy, że czas kończyć żeglowanie i stanęliśmy w okolicach niejakich Berestyszczy. Chwilę zajęło nam budowanie luksusowego zejścia na brzeg - przydały się moje gumiaki (nie pod pachy - zwykłe). Sotcheva zajęła się pichceniem (wyjaśniam: zaczęła pichcić, a nie Pi chcieć), a stara kadra klarowaniem jachtu. Po zjedzeniu kolacji, porozważaliśmy chwilę możliwość spania pod gołym niebem, ale Rochu wybił nam to z głowy i poszliśmy spać (najwcześniej, jeśli nie liczyć PIerwszej nocy). Ja jeszcze trochę powlePIałem w niebo wzrok, bo coś mi się zapowiadało, że idą chmury. Szły, ale nic gorszego z nimi nie przyszło, więc też walnąłem się na koję.
Rano coś Młodej nie mogliśmy zwlec z wyra, więc sami z Rochem zaczęliśmy działać i Rochu wysmażył wielką jajecznicę, na którą Młoda już zdołała wstać. Później wszyscy zajęli się typowym coporannym ceremoniałem i poszli w las szukać poziomych gałęzi. Trafiliśmy na miejsce o dobrej infrastrukturze, choć bardzo zamaskowanej przez prawdziwą, środkowoeuropejską puszczę, w której drzewa rosły we wszystkich kierunkach (przekonałem się o tym poprzedniego dnia wieczorem, chcąc podejść pod górkę w poszukiwaniu zasięgu). W ramach tej infrastruktury trafiłem nawet na kibel, ale porzuciłem z obrzydzeniem ten przejaw cywilizacji i poszedłem dalej zrobić to w harmonii z naturą (i muchami).
W końcu ruszyliśmy, kontynuując naszą mozolną wsPInaczkę kolejnymi halsami,
aż w końcu opuściliśmy fiord i skierowaliśmy się na Chrewt. Tam lotny
patrol, w składzie dwojga oficerów udał się na poszukiwanie sklepu z kremem
do opalania, ale wrócił z pustymi rękami (a Rochu nawet z pustym pęcherzem).
Po prawie eleganckim odejściu od kei, ruszyliśmy w długą drogę powrotną w
kierunku zapory. Ku naszemu zaskoczeniu, po minięciu Jawora, zadzwonił do
nas Jarek i zarysował się cień szansy na wspólny nocleg. Wstępnie ustaliliśmy
miejsce cumowania (i imprezy) na okolice PIerwszej imprezy poprzedniego
roku, na którą Artur i s-ka dopływali pół nocy (nie wiedzieliśmy jeszcze jak
brzemienne w skutki będzie to fatum). Następnie ruszyliśmy dalej w kierunku
zapory, żeby trochę pohulać na wietrze i porobić przechyły, bo nasza Młoda
Przeszkadzajka zareklamowała, że w tym roku jeszcze nie było takich
przechyłów, żeby krzyczała. Centralniak, jak Centralniak dmuchnął uczciwie
w żagle, ale prawdziwa zabawa zaczęła się, gdy kierując się już z powrotem
na miejsce noclegu, po minięciu Jawora dostaliśmy parę takich szkwałów, że
Młoda krzyczała, Rochu się cieszył, mi podnosiło się ciśnienie, a do
"czarnego" zostawało tylko 5 cm. Szczęście niestety nie trwało długo, wiatr
zdechł po minięciu kolejnego cypla, a hen na horyzoncie zarysowały się trzy
żagle, które rzekomo mieliśmy dogonić. Ponieważ jeszcze mieliśmy nadzieję,
że armada zacumowała gdzieś bliżej umówionego miejsca, wlekliśmy się
obserwując brzeg. Nigdzie jednak nikogo już nie było widać, a krótka
konsultacja telefoniczna z Jarkiem potwierdziła nasze najgorsze oczekiwania
- dane nam było płynąć do zatoki Brosa (znanej z PIerwszej imprezy, ale
tegorocznej).
Dla lepszej orientacji wyjaśnię, że byliśmy jeszcze przed
Wyspą Skalistą, dochodziła 20:00, wiatr nie był wyczuwalny i robiło się
ciemno... Nic to, Sigma (g.k.) zrobiła mi nieostre zdjęcie i zaczęła
przygotowywać kolację (podczas płynięcia - jak na morzu!). Po jej zjedzeniu,
świat wydał się prostszy i PIękniejszy i optymistyczniej spojrzeliśmy w
czerń przed nami, która pozostawała do przemierzenia. Rochu zaczął grać,
Księżyc (prawie w pełni) zaczął świecić i dzielnie (dobywając pagajów
doPIero na samo dobicie do brzegu) dotarliśmy na miejsce jeszcze przed
północą. Nie mogliśmy darować sobie kolejnej okazji zdołowania pozostałych
załóg, a za narzędzie wybraliśmy tym razem wzorowe klarowanie żagli. W
końcu, po tym długim dniu, dotarliśmy do ogniska "i znów obrus i tłuszcz, i
znów czkawka i śmiech"... Zmęczenie jednak dało o sobie znać i choć dręczeni
wyrzutami sumienia, wzbudzonymi przez faryzeuszowskie zarzuty Młodej ("Chyba
nie jesteście zmęczeni?"), zmuszeni byliśmy złożyć broń przed nadejściem
świtu. Nie dane jednak było nam położyć się przed Sigmą (g.k.) - nie byliśmy
po prostu dość szybcy i po zagaszeniu ogniska i powrocie na jacht,
zastaliśmy ją już chraPIącą.
"Hej ty tam, przez burtę wychylony"... Sotcheva wbrew pozorom nie rzyga,
lecz przygląda się powierzchni wody, czy aby jeszcze płyniemy. Około
godziny 22:00...
Po przebudzeniu zostałem niemile zmuszony do wychynięcia z kabiny przez niewyjaśnialne zmiany położenia jachtu. Okazało się, że jakaś przyjazna ręką oddała zawczasu nam cumy (chcąc z pewnością oszczędzić nam pracy podczas odbijania za głuPIe dwie godziny) i cumujemy już tylko na kotwicy. Zademonstrowaliśmy naszą rezerwę wobec tak niewybrednych żartów ponownie cumując po drugiej stronie zatoczki.
Wypływaliśmy wśród gromów i błyskawic na horyzoncie, jednak burza ominęła Solinę. Ostatni pełen dzień żeglowania chcieliśmy wykorzystać na ekplorację drugiego ramienia Soliny, jednak od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że dotarcie do źródeł Solinki (podobnie jak uczyniliśmy to z Sanem) nie jest możliwe, bo nie mamy już na tyle czasu, żeby zapędzać się za daleko od Fiordu Nelsona, do którego musimy powrócić następnego dnia. Nie ułatwiał też nam tego wiatr, który bynajmniej nie przypominał tego, który tak PIęknie pochylał Pobudkę dzień wcześniej. Trochę ożywił nas widok "Księcia Bieszczad" przy Jaworowej kei, bo miło to spotkać starego znajomego, szczególnie takiego, z którym wiąże się tyle zabawnych skojarzeń. Również Neptun uśmiechnął się do tych wspomnień i westchnął nieco wiatrem. W okolicach hodowli pstrągów trafiliśmy jednak na Soliński odpowiednik Morza Sargassowego, gdzie spędziliśmy dłuższy czas obserwując procesy fizjologiczne promu, a Sotcheva przytyła o kilkaset gramów i w konsekwencji musiała zwiększyć swoją temperaturę o 14 stopni. Wobec zbliżającego się zachodu Słońca wybraliśmy sobie miejsce dobicia do brzegu (łagodną plażę tuż za cyplem AKŻ, przy którym rok temu spędziliśmy ostatnią noc) i miarowo skierowaliśmy się w jego kierunku. Dla oryginalności i uszczęśliwienia Dominiki, której sPIeszyło się w krzaki bliskie już niemal na wyciągnięcie ręki, tym razem postanowiliśmy przećwiczyć sobie dochodzenie do brzegu na pagajach. W ramach kolejnego eksperymentu, wypróbowaliśmy alternatywne klarowanie foka - owijanie na sztagu. Z niekłamaną satysfakcją zadzwoniłem do Jarka i zakomunikowałem mu, że dzisiaj ich kolej na dopływanie na imprezę. Dla nas oznaczało to konieczność rozpalenia ogniska, z czego Rochu wywiązał się znakomicie, bo dokonał tego jedną zapałką i bez siekierki, czyli lePIej niż znany niektórym Darek - harcerz. W tym czasie Młoda przygotowała najlepszy posiłek tego rejsu (najlepszy w mojej ocenie, choć mogę nie być w pełni obiektywny, bo dostałem iście kaPItańską porcję). Czas oczekiwania na drugą załogę umijaliśmy sobie wyjaśnianiem Młodej idei reklam wódki oraz wzajemnymi zależnościami Ziemi i Księżyca (który był wreszcie praktycznie w pełni).
Butelki zdążyły się już nieco schłodzić w zaimprowizowanej lodówce, gdy na horyzoncie pojawiły się głosy i światła zbliżającej się drugiej (lecz nie ostatniej wbrew pozorom) jednostki tego wieczoru - dzielnej "Baliany". Szczegółów technicznych imprezy nie muszę chyba wyłuszczać tak szacownemu gronu (dość zaznaczyć, że Dominika opanowała w końcu ćwiczenie wymowy pod tytułem "wespół w zespół") - przejdźmy więc do bardziej emocjonujących wydarzeń tej nocy. W trakcie imprezy pojawiło się sunące po wodzie zielone światło. Doszliśmy do wniosku, że jest to Smok - jacht, który już wielokrotnie widywaliśmy, szczególnie godny podziwu, gdy szedł pod żaglami, a nieodmiennie wleczący za sobą ponton - smoczątko. Co więcej, była to jego prawa burta, bo jak mowią słowa szanty, dowcipny kapitan, z którym "się nie ziewa", posiadaczowi czerwonego nosa kazał stać "tam gdzie burta lewa". Ponieważ jedną z charakterystycznych cech Smoka, był zabawny dźwięk syreny, okrzykami i pozdrowieniami staraliśmy się sprowokować załogę do wydania tegoż. Nasze wysiłki zostały nagrodzone kolidującym z powagą nazwy statku, dźwiękiem beczącego barana. Po jakimś czasie pojawiło się wracające czerwone światło. Proste - lewa burta Smoka. Rytuał powtórzył się i znów Smok zabeczał żałośnie. Myśleliśmy, że na tym koniec naszych dzisiejszych kontaktów ze Smokiem, lecz nagle ujrzeliśmy dwa światła - zielone po lewej, czerwone po prawej. Po chwili zaskoczenia, stało się jasne, że taka konfiguracja świateł widoczna jest tylko od dziobu, czyli Smok płynie na nas, a konkretnie, o zgrozo!, na naszą lodówkę. Po kurtuazyjnej wymianie uprzejmości (Sigma pochwaliła się świeżo nabytą wiedzą na temat nieba widzianego z Księżyca, co niestety zostało zdeprecjonowane słowami "No tak, najlepiej to zmienić temat."), najgorętsi fani Smoka zostali zaproszeni na jego pokład - Dominice nie trzeba było drugi raz powtarzać, ja poszedłem doPIero w ślady Rocha - wiadomo, kaPItan ostatni wchodzi na statek ("albo jakoś tak"). Widzieliśmy tam talerzyk co się zowie, a ja zszedłem za Młodą pod pokład, gdzie przedstawiła mi Bindzię. Zrozumiałem, że chodzi o jednego z mężczyzn o mętnym wzroku, siedzącego na koi, więc ze swoim uśmiechem nr 5 wyciągnałem prawicę i przywitałem się. DoPIero wtedy zauważyłem, że chodziło raczej o również leżącego na koi, ale psa (dość sfatygowanego). Rzeczywiście do niego lePIej pasowało to imię. Tym sposobem poznałem jednak, jak za chwilę się okazało, kapitana Smoka. Zwiedziliśmy jeszcze pozostałe pomieszczenia pod pokładem i wróciliśmy na pokład. Tutaj jeszcze Sotcheva zabeczała sobie Smoczą syreną i spróbowała zapalić silnik. Nie wiadomo czy na skutek jej działań, czy aż tak zabrudziliśmy pokład, czy jeszcze o coś innego poszło (może zupa była za słona), w każdym razie na pokład wychynął kapitan (nie kaPItan) i uprzejmie zapytał, czy nie sprawiłoby nam kłopotu opuszczenie pokładu Smoka. Ujęci jego retoryką, nie mogliśmy odmówić. Na życzenie załogi, wypchnęliśmy Smoka na wodę (nie było lekko) i sądziliśmy, że znajomość ze Smokiem mamy już za sobą. Wkrótce jednak Smok powrócił i tym razem jego rzecznik prasowy (który również poprzednio rozmawiał z nami) poprosił o przywiązanie cumy do "choćby źdźbła trawy". Nie stanowiło to jednak wstępu do wspólnej imprezy przy ognisku, jak sądziliśmy, lecz wkrótce Smok pogrążył się we śnie.
W końcu Księżyc w swej drodze po nieboskłonie osiągnął horyzont na
przeciwległym brzegu, a trójkę imprezowych niedobitków zastał świt. PIerwsze
promienie dnia wykorzystaliśmy na dokumentację fotograficzną naszej
znajomości ze Smokiem, któremu niewidzialna ręka Młodej przeprawiła
musztardą imię na "S.OK". Sigma nie wiedzieć czemu chciała włazić na Smoka
i z niego robić zdjęcia (sama teraz nie wie dlaczego chciała). Tutaj
opuściłem scenę toczących się wydarzeń i udałem się na spoczynek. Ostatnim
incydentem, który zaobserwowałem była wizyta wędkarza, który
wynurzył się łódką z mgły niczym Latający Holender, popsioczył na Smoka i z
powrotem się zanurzył.
Nad ranem skutecznie zbudziło mnie zamieszanie związane z opatrywaniem rany Sotchevy, której to nabawiła się w stopę łażąc po szkłach w wodzie. Po raz ostatni odbył się rytuał porannych obrządków (śniadanie, mycie, poziome gałęzie w lesie, klarowanie jachtu) i w końcu odbiliśmy od brzegu do ostatniego etapu naszego "de rejs". Również i tego dnia odbijaliśmy przy wtórze gromów, trochę mocniej jednak powiało, a gdy dowlekliśmy się na Centralniak, Solina na pożegnanie zafundowała nam solidną czwórkę, na której po raz PIerwszy tego roku poczuliśmy prawdziwe żeglowanie, a grot z radości aż zaczął się wyrywać z likszpary. Opanowaliśmy ten objaw temperamentu naszej dzielnej Pobudki, która poza tym nigdy nas nie zawiodła. Do Fiordu Nelsona wchodziliśmy "na motyla", co, zapewniam, nie było dla nas nowością - pod tym względem wiatry były dla nas łaskawe. Tak jak przy wypływaniu PIerwszego dnia, Fiord Nelsona powitał nas deszczem, w którym rozpakowywaliśmy łajbę, a Sigma zapoznała się z najgorszą stroną rejsu - z zęzą (pocieszałem ją, że w Sztynorcie jest knajpa o takiej nazwie).
Po zamianie rumpla steru na koło kierownicy, wzięliśmy kurs na sąsiedni Dom Wczasowy "Wodnik" i poszliśmy odwiedzić trimarana, mając nadzieję na spotkanie Staszka (jednego z dwóch, których Sotcheva zaklina się nie znać). Staszek jednak wyjechał dzień wcześniej, choć był na trimaranie w tym tygodniu i zdążył go odwinąć z zimowej pościeli.
Nie pozostawało już nic innego jak tylko napełnić bak bezołowiowym
bajdewindem i halsować się w kierunku Krakowa przy dźwiękach kasety
Porębskiego, z której pochodzi jeden z przebojów tegorocznej Operacji -
"Nie wiem skąd się wziął". Inne tegoroczne odkrycia ze śPIewnika (zapewniam,
że czeka w nim na swą chwilę jeszcze wiele kawałków), to "Morze, moje morze"
i "Wracamy z morza", z którego jak zwykle możemy zaczerpnąć zgodną
tematycznie zwrotkę:
Żeglarze, posłuchajcie ostatniej z moich rad:
Gdy wracacie z morza i przystań śni się wam,
Kotwicę swoją rzućcie tam, gdzie wkoło szczyty gór.
Nie będzie już okazji, by w morze ruszyć znów.
Zaprawdę, powiadam Wam, szczęśliwi, którzy nie spędzili tygodnia pod żaglami, albowiem nie musieli przeżyć szoku powrotu do kieratu jakiejś groteskowej rzeczywistości, w której nie można spać do południa, pić PIwa kiedy się chce, podziwiać gwiazd nad głową i spać na wodzie.
Dziękuję mojej dzielnej załodze, bez której ten tydzień nie byłby nawet w ćwierci tak udany, na którą zawsze mogłem liczyć, a rzadko musiałem się denerwować. Dziękuję imiennie:
I oficerowi Rochowi
II oficerowi Dominice
Pływać z Wami było dla mnie zaszczytem.
P.S. Zagubionym w kwestii liczebności mojej załogi, wyjaśnię, że Sigma, Młoda, Sotcheva i Dominika, to jedna i ta sama osoba.