OTZ 5 samczy

rozpoczął się 20.09.2002 punktualnie (czyli z ok. godzinnym opóźnieniem) o 18:00 wyjazdem z Mistrzejowic PI-mobilem (lub jak kto woli PI-Polonezem). Mknęliśmy jak strzały, dzięki czemu z zadziwiającą punktualnością, o 22:00 stawiliśmy się po odbiór jachtu. Przekazanie łódki odbyło się sprawnie (bo cóż tu wiele sprawdzać i przekazywać po ćmoku), więc po krótkim przeładunku skromnego bagażu, wkrótce zgromadziliśmy się przy ognisku.

Mieliśmy okazję poznać ludzi-legendy Zalewu Solińskiego: "Dziadka" i "Jana" (tego drugiego lePIej, gdyż to stary znajomy Mandaryna) oraz posłuchać opowieści o pustelniku Julianie (nie żadnym Julku!). Ognisko za długo nie trwało - tyle tylko, żeby zjeść kiełbasę i (głównie) wyPIć pysznego Żywczyka (no, oprócz Robercika - ten chlał jakąś Warkę i udawał, że jest "strong"). Ponabijaliśmy się jeszcze z prognoz meteo, które przepowiadały niechybnie deszcz, a ku naszej uciesze (przedwczesnej) niebo było prawie czyste i tROCHę już zmęczeni poszliśmy "w koje zwalić się" (Mandaryn i PI - w hunt-, a Murzyn, Robercik i Rochu - w burdel-koje). Nadeszła pora snu. A nad naszymi łbami (ścislej nad pokładem naszej żaglówki) zawisła "księżyca misa". "Aloha! Witaj nam u raju bram!"

Nazajutrz mieliśmy przekonać się o potędze polskiej meteorologii. Deszcz zaczął lać dokladnie w momencie, gdy tylko pojawił się "świt pod spuchniętymi powiekami" dzielnych żeglarzy. Po śniadaniu spróbowaliśmy przebłagać Neptuna - władcę mórz, jezior i źródeł wszelakich - sam kapitan wyPIł z nim po kielonku rumu (załoga oczywiście też, ale to się rozumie samo przez się - to, że naPIł się też Mandaryn warte jest podkreślenia). Cóż było dalej robić - Mandaryn zalozyl "kondoma" (spOKojnie, tak w slangu nazywa sie ubranie sztormowe) i wraz z PI, dla którego również takie warunki nie stanowiły żadnego problemu, szybko doprowadził jacht do pełnej gotowości. Reszta załogi także zajęła się ostatnimi pracami przed wypłynięciem - Murzyn wykorzystał wycieczkę ze śmieciami, do uzupełnienia zaprowiantowania naszej łajby o bardzo istotny, a niedoszacowany składnik - cytryny!

WYPŁYWAMY!!!

Pogoda naprawdę nas nie rozPIeszczała (mimo, ze Neptun dostał swoją działkę), bo padało nieustannie, a na dodatek nie wiało! Około południa zaczęło się przejaśniać, ale do opalania to jeszcze tROCHę brakowało, no i to co wiało trudno było nazwać tornadem. Ale była przynajmniej okazja do konfrontacji skali Beaufort'a morskiej i sródlądowej - Mandaryn na całego drwił z rzucanych przez nas "dwójek" i "trójek" i porównywał nas do rybaków pokazujących rozmiar ryby. Zdołaliśmy po raz kolejny w tym roku opłynąć wyspę okresową, który to wyczyn śmiało można porównać do opłynięcia Hornu. Nie wiemy "ile sążni w mile złożył czas", ale niewiele tego było ze względu na mizerną prędkość wiatru. Nawet towarzyszący nam nieustannie efekt dyszowy nie na wiele się tu zdał. Ale przynajmniej w teorii sie "obstukaliśmy" i o przeróżnych technikach i rodzajach rzygania dowiedzieliśmy; usłyszeliśmy na przykład o "pawiu panoramicznym" (jeden z ulubionych Mandaryna). "Morskich opowieści" więc nie brakowalo, zważywszy, ze PIerwszy oPhIcer doPIero co wrócił z rejsu "Calais - Świnoujscie", a w odświeżaniu pamięci pomagała herbata, zawsze "jakoś" zdomieszkowana (chyba donorowo...).

Na godzinę 16:00 zaplanowaliśmy (my - II oficer) obiad. Leczo smakowało prawie wszystkim (dla Murzyna bylo za kwaśne - znaczy obiad był za wcześnie). Na deser zostały wydane ciastka. Po radosnej PIerwszej kolejce okazało się, że paczka zawiera 9 ciastek, więc podział drugiej kolejki nie jest już oczywisty - zostały 4 ciastka, a chętnych, a jakże, PIęciu! Mandaryn zaproponował grę w marynarza, co niektórych (Pi) zaniepokoiło, a w niektórych (Robercik) nie wzbudziło żadnych obaw co do możliwego wyniku. Po fachowym rozliczeniu przez Mandaryna, wątpliwym zwycięzcą został jednak Robercik, a reszta w doskonałym humorze rzuciła się na przysługujące jej ciastka. OsłuPIały Robercik próbował się nieśmiało odwoływać, ale po chwili przedmiot sporu przestał istnieć. Większość stwierdziła, że drugie ciastko smakowało dużo bardziej niż PIerwsze, więc pomysł Mandaryna był słuszny. Robercik nie mógł jednak przyłączyć się do tej opinii.

Po obiedzie już za wiele się nie nażeglowaliśmy - nie było nam dane dopłynąć nawet do "Bramy", na której, zalew wydaje sie kończyć. A przecież tam doPIero naprawdę się zaczyna!!!

No więc znowu ognisko, "wydarte z gardła naturze", bo wszystko było mokre i rozpalaliśmy chyba z 1,5 godziny (no, przynajmniej dla dmuchaczy tyle to trwało) i niektórzy zaczęli już wątPIć w sukces. Ale udało się! Ognisko się paliło, kolejnych kilka kiełbas posłaliśmy "do Bozi", a i PIwek kilka jeszcze mieliśmy (no i dwie Warki). Ogień się palił, robiło się ciepło i sucho, więc Ci, ktorzy aQrat mieli radiostacje przy sobie (Murzyn i ja) dobyli ich, aby połączyć się ze światem. Ognisko trwało... Ku naszej wielkiej radości okazało się, że mamy "coś do cytryny"; mogliśmy więc kontynuować biesiadę.

Czujny (bo trzeźwy jak świnia) Mandaryn zauważył, że poziom wody opada i grozi nam los martwego walenia wyrzuconego na brzeg. Póki czas, zepchnęliśmy więc łajbę na głębszą wodę i poluzowaliśmy cumę dziobową.

"Coś do cytryny" okazało się na tyle obszerne, że konieczne były regularne wycieczki na jacht po samą cytrynę. Każdy żeglarz wie jak kłopotliwe jest wchodzenie na jacht z jednoczesnym zdjęciem butów, tak aby zostały na brzegu. Nic więc dziwnego, że nadmiaru chętnych do tych wycieczek nie było, więc konieczne były kolejne partie marynarza, z wiadomym skutkiem rozliczane przez Mandaryna. Tym razem Robercik oponował znacznie gwałtowniej - przeciw świętej woli kapitana! Na szczęście kadra oficerska samorzutnie i ochoczo przystąpiła do krwawego - tak, to nie przenośnia - stłumienia buntu i widmo szkorbutu zostało zażegnane.

Tym razem nawet nie zapomnieliśmy o gitarze i mogliśmy sprawdzić nasz vocal. Robercik nie omieszkał zarejestrować teledysQ "North-West Passage", na którym już można zauważyć "pewne zmiany", które w nas zaszły. Rochu dorobił się nawet PIęknego makijażu "w kolorze czerwonym", co bynajmniej nie przeszkadzało mu w tym, by "ryczeć niczym tur" (dosłownie). Z okolicznych borów odpowiadały nam ryczenia - no właśnie, czyje? Mandaryn uparcie utrzymuje, że niedźwiedzia...

Ciepło ogniska, meksykańskie klimaty i chyba przede wszystkim zdrowe morskie powietrze, skłoniły nas w końcu do udania się na spoczynek. Drugiego dnia, pomimo przykrej, deszczowej i bezwietrznej pogody, droga powrotna upływała nam bardzo miło - każdy bowiem robił to co najbardziej lubiał i najlepiej umiał. Mandaryn sterował w zimnie, deszczu i słocie, Rochu, Pi i Robercik poPIjali, gawędzili i podśPIewywali w cieple kubryka, a Murzyn... Murzyn uzewnętrzniał.

Dziwiąc się i współczując Mandarynowi, że tak sam moknie i marznie w kokPIcie, próbowaliśmy zaproponować mu zmianę, on jednak nieodmiennie odmawiał, twierdząc (nie do końca mylnie), że jak my będziemy sterować, to dopłyniemy do celu w połowie tygodnia. Chcąc przynajmniej solidaryzować się z nim w cierPIeniu, dołączyliśmy do niego (ale doPIero po obiedzie) i próbowaliśmy coś uszczknąć z prezentowanej nam żeglarskiej wirtuozerii. Nie było to łatwe, bo Mandaryn zazdrośnie strzegł tajników swego warsztatu i nie chciał wyjaśnić co trzeba robić, żeby płynąć szybciej - ba, żeby w ogóle przy takim wietrze płynąć. Tyle się dowiedzieliśmy, że trzeba stale coś zmieniać, żagle wciąz wybierać i luzować. Czyżby chodziło o machanie płetwą sterową jak ryba ogonem, a żaglami jak ptaki skrzydłami?

Nie będąc więc nic mądrzejszymi niż ubiegłego dnia dopłynęliśmy do kei. Jak przystało na mini-OTZ, nadszedł już kres podróży i czas na wyładowanie. Zostaliśmy jeszcze ugoszczeni przez Jano, który pokazał nam swoje zdjęcia i trzeba było się pakować do Poloneza i pruć do domu. Prucie zostało nieco powstrzymane przez jak zwykle przemiłych panów z granatowego samochodu, więc droga powrotna zajęła nam pól godziny dłużej. Ale wróciliśmy szcześliwie i szczęśliwi!

I wszystko!


sPIsali: Rochu (pROCHwodyr) i PI (doPIeszczacz)